poniedziałek, 22 kwietnia 2013

Rzuć pan granat...

Dawno mnie tutaj nie było, głównie z braku czasu oraz z innych mniej ważnych powodów. Przeglądam wszystko co znalazło się tutaj i stwierdzam, że brakuje kilku słów o jakimś naprawdę złym filmie. Jeszcze przyjdzie komuś do głowy, że takie nie powstają lub, że celowo takich nie oglądam. Po części jest to prawdą, nie trudno na podstawie opinii innych stwierdzić jakie dzieło nie jest warte ani minuty. Czasami jednak takie oceny mogą wprowadzać w błąd, patrz Aviator, który w świadomości naszej polskiej masy oglądającej filmy uchodzi za przeciętny obraz, lub - co niestety ma miejsce o wiele częściej - masy mylą się w drugą stronę, film przeciętny uznawany jest za genialny (patrz: Avatar).

Dzisiaj miałem "przyjemność" oglądać film, który nie zawiódł moich oczekiwań, to znaczy - nastawiłem się na beznadziejną naciąganą jak czepek fabułę oraz ogólne łubu-dubu.
Rzecz jest o Uprowadzonej 2.

Pierwsza część nie była może jakimś wielkim dziełem, ot średnie mordobicie, aczkolwiek z ciekawym i mogącym wciągnąć klimatem i historią. Film zarobił swoje więc oczywiście postanowiono nakręcić drugą część, tym razem jednak już bez klimatu i bez ciekawej historii, co więc zostało? A, tak, mordobicie.

Nie mam nawet siły wypisywać w jak wielu sytuacjach sceny z tego badziewia nie mają najmniejszego sensu ("przejedźmy na pełnym gazie przez bramę ambasady amerykańskiej, to nic że jesteśmy amerykanami i chcemy się tam ukryć, niech do nas postrzelają", "porzucaj sobie granatami po dachach w Istambule, nikt się tym nie interesuje"), zaś same sceny walki nie mają w sobie ani cienia oryginalności (co było zaletą pierwszej części).

W roli głównej ponownie Liam Neeson, który jak na swoje 61 lat rusza się całkiem nieźle ratując swoją córkę (Maggie Grace) oraz żonę (Famke Janssen). Nie ma oczywiście mowy o jakiejś porywającej grze aktorskiej, bo też nie było materiału do dobrej gry.
Na uwagę i kilka słów zasługuje jeszcze - grający złego bossa - Rade Serbedzija, którego świetną rolę w Przekręcie pamiętam do dzisiaj.

Z kronikarskiego obowiązku, trailer:


I zasłużona ocena 1/10

wtorek, 2 kwietnia 2013

Kiedy przeciwności się przyciagają


Nietykalni są pięknym przykładem tego, że europejskie kino - choćby było świetne - pozostanie niedocenione na świecie, a w szczególności pozostanie niszowe na rynku amerykańskim. Oczywiście jest tak tylko do momentu gdy nasi sojusznicy nie nakręcą remake'u

Film przedstawia nam historię bogatego i sparaliżowanego od szyi w dół Philippe'a (Francois Cluzet) oraz Drissa (Omar Sy, który za tę rolę zdobył Cezara) - chłopaka z przedmieścia, który nie raz łamał prawo. Pomimo tego, że różni ich niemal wszystko, nieoczekiwanie odnajdują wspólny język, Driss bowiem przypomniał swojemu pracodawcy co to znaczy żyć pełnią życia. Brzmi banalnie, ale historia ta oparta jest na prawdziwych wydarzeniach - link (uwaga, po angielsku :P), co jednak nadaje jej więcej niż odrobinę wyjątkowości.

Nietykalni to nie tylko wspaniała komedia przeciwieństw, ale również (a może przede wszystkim) przykład tego jak wyobcowani i jak wycofani z normalnego życia mogą być ludzie niepełnosprawni lub/i - w szerszym ujęciu - chorzy na depresję. To właśnie te wątki są w tym filmie moim zdaniem najważniejsze i trochę żałuję, że nie zdecydowano ich się rozwinąć. 

Jestem ciekaw czy amerykański remake (w roli głównej ma pojawić się Colin Firth), o ile w ogóle się pojawi dorówna chociaż w niewielkim stopniu francuskiemu oryginałowi. Jeśli tak, to będziemy mieli z pewnością kasowy hit i Oscarowego pewniaka.

W ścieżce dźwiękowej Nietykalnych usłyszymy m.in. nieśmiertelne Feeling Good w wykonaniu Niny Simone:



niedziela, 24 marca 2013

"You have suffered enough"


Once to niezwykły film, chociaż - powiedzmy sobie szczerze - opowiadający dosyć przewidywalną i konwencjonalną historię o muzyce, miłości, biedzie i poszukiwanym sukcesie. Wyróżnia się jednak warstwą muzyczną, dowodem na to niech będzie choćby Oscar za najlepszą piosenkę (zamieszczone wyżej Falling Slowly) oraz powstały na jego podstawie broadwayowski musical o tym samym tytule (który ostatnio zdobywa nagrodę za nagrodą: Once (musical)).

Jest to historia Irlandczyka - Glena Hansarda oraz Czeszki - Markety Irglovej, których nieoczekiwane spotkanie kończy się powstaniem wielu wspaniałych piosenek. Marketa przywróciła Glenowi ambicję oraz wiarę we własny talent i umiejętności, dzięki czemu nagrywają płytę, płytę która może odnieść sukces i odmienić ich los.

Obecnie Glen jest członkiem znanego nie tylko w Irlandii zespołu The Frames (ich piosenka Seven Day Mile pojawiła się m.in. na ścieżce dźwiękowej House'a), zaś razem z Marketą tworzył duet znany pod nazwą The Swell Season.

Niemniej sukces tego filmu leży w jego autentyczności, tutaj nikt niczego nie gra, nie udaje, czujemy to od pierwszej do ostatniej minuty. Łatwość z jaką zostajemy zauroczeni tą historią jest niezwykła. Polecam tym, którzy lubią prawdziwe filmy.
8/10

środa, 20 marca 2013

"Chłop żywemu nie przepuści"


Pokłosie jest pierwszym filmem Władysława Pasikowskiego od 11 lat, reżyser m.in KrollaPsów czy Demonów wojny nie tylko nie zapomniał jak dotrzeć do widza, ale także pokazał jak łatwo można widza zdenerwować. Wystarczy poruszyć temat, o którym większość wolałaby nie mówić.
Pokłosie nie jest oparte na faktach, nie trudno jednak odkryć jak bardzo inspirowane jest pogromem w Jedwabnem. Nie miej złudzeń, jeśli gdzieś w głębi jest w Tobie jakaś maleńka cząstka antysemity - ten film pobudzi ją do drgania. 
Oberwało się więc Stuhrowi, Pasikowskiemu jak i Ireneuszowi Czopowi od wielu środowisk - że tak to ujmę - nieprzychylnych Żydom, środowisk, które często mają się za patriotyczne, środowisk które pozwolę sobie nazwać mniejszościami imbecylów.

Nie będę się o Pokłosiu nadmiernie rozpisywał, ujrzymy w nim m.in. - poza wspomnianymi wyżej - Jerzego Radziwiłowicza, Zbigniewa Zamachowskiego, Andrzeja Mastelarza. Za zdjęcia odpowiadał Paweł Edelman, zaś za scenografię Allan Starski. Uwagę mam tylko do jednej drobnej rzeczy, do uzębienia, do nienagannego uzębienia większości mieszkańców wsi...

A skoro ja więcej o Pokłosiu nie powiem, to opowie o nim i o całej atmosferze wokół niego powstałej Maciej Stuhr:
http://www.youtube.com/watch?v=VHdMDp08Pv4

Ode mnie 8/10

poniedziałek, 18 marca 2013

Mistrzu pożycz złotówkę


Mistrz to film niewygodny dla polskich dystrybutorów, stąd praktycznie zerowa promocja oraz niewielkie zainteresowanie największych kin. Nie jest to nic nowego, filmy które nie wpisują się w ogólny trend kina rozrywkowego nie zarabiają, lub zarabiają za mało aby wzbudzić zainteresowanie dystrybutorów.  Dodatkowo historia opowiadana w Mistrzu jest dla przeciętnego polskiego oglądacza ciężka, niestrawna i - przede wszystkim - dotykająca dla wielu tematu tabu. Rzecz jest bowiem o powstawaniu sekty (mógłbym tutaj umieścić słowo "kościół" ale co niektórzy mogliby to źle zrozumieć).

Na ekranie zobaczymy trio Joaquin Phoenix (Freddie Quell), Philip Saymour Hoffman (Lancaster Dodd - tytułowy Mistrz) oraz Amy Adams (Peggy Dodd), które za swoje role otrzymało Oscarowe nominacje. Z tej trójki największe brawa należą się Phoenixowi, którego rola wojennego weterana z problemem alkoholowym była zdecydowanie najtrudniejsza. 
Za kamerą stanął Paul Thomas Anderson, twórca m.in. genialnego Aż poleje się krew.

Mistrz nie jest oparty na faktach, jednak całymi garściami czerpie z życiorysu L. Rona Hubbarta, twórcy kościoła scjentologicznego. Niemniej i bez tego biografizmu odczytywanie filmu jest interesujące. Nigdzie nie pada w nim słowo "sekta", ale od pewnego momentu nie mamy złudzeń do czego przedstawiona historia zmierza. Dodd jako charyzmatyczny lider ruchu działającego w ich "Sprawie" zdobywa wyznawców m.in. przez prezentowanie możliwości hipnozy oraz swoje psychologiczno-filozoficzne opowieści, które śmiało można nazwać bełkotem (który, jak wiemy od dawna, im bardziej zawiły i niespójny, tym większą grupę ludzi zainteresuje).

Jednak to nie Dodd jest naszym głównym bohaterem, jest nim - wspomniany wcześniej - Freddie Quell, alkoholik, weteran II WŚ, sfrustrowany seksualnie, nazywany przez Mistrza zwierzęciem. Trudno w kilku słowach opisać tę postać, zniszczyła go wojna, alkohol, kobiety, aż znalazł się pod wpływem Dodda, dla którego był powiewem świeżości, inspiracją. Jednak i ta relacja ewoluowała, okazało się, że nawet ktoś taki jak Ferddie może się zmienić. A może nie zmienić? Może właśnie wrócić do formy początkowej?

Zabierając się za Mistrza nie nastawiajcie się negatywnie ("sekty to złoooo"), nastawcie się na wędrówkę po psychice, a to, że wędrówka ta może biec różnymi ścieżkami (w tym ślepymi) czyni ten film ciekawszym z każdą minutą.

8/10

sobota, 16 marca 2013

Niepokonany czyli równy i wolny



Z piekielnej czerni, która trwa wkoło mnie,
Dziękuję bogom, obcym mi z imienia,
Za duszę moją hardą,
Wyciosaną z niepodatnego toporom kamienia.


Invictus to film oparty na trzech znanych nazwiskach: za kamerą stanął Clint Eastwood, a przed nią Matt Damon oraz Morgan Freeman. Żadnego z panów przedstawiać myślę nie trzeba, podobnie jak głównego bohatera filmu, granego przez Freemana - Nelsona Mandelę. Ujrzymy więc wycinek z biografii laureata pokojowej nagrody Nobla z 1993r., a dokładnie będą to lata 1994 - 1995, od momentu przejęcia przez Mandelę władzy, aż po mistrzostwa świata w rugby w RPA właśnie. Na pierwszym planie oczywiście pokojowe odejście od apartheidu.

Że w zdarzeń złych potrzasku
Ni razu nie zapłakałem,
Że głowa moja, choć obficie krwawi,
Przed niczym się nigdy kornie nie pochyli.

Mandela obawiał się, że zniesienie apartheidu szybko może odwrócić sytuację, to biali mieszkańcy RPA mogliby zostać wykluczeni z życia publicznego czy politycznego. Nadzieję na ogólnonarodowe pojednanie Madiba odnalazł w Springboks - narodowej drużynie rugby RPA. Sprzymierzeńca znalazł w jej kapitanie - grany przez Damona Francois Pienaar.
Historia bazuje podobno na faktach, ale naprawdę trudno uwolnić się od wrażenia, że całość została wygładzona, że resztę problemów jakie miała RPA w tamtym czasie celowo się pomija, a bohaterów mamy tylko dobrych i takich, którzy będą dobrzy przy odpowiednim pokierowaniu.

Stając nad tymi pagórami złości,
I padołem, jak mówią, łez,
Nie lękam się zmór nieodgadnionych dni
Ani sądnych, mrocznych lat.


Clintowi wiele pod względem technicznym zarzucić nie mogę, chociaż końcówka w przeciągającym się mocno zwolnionym tempie była przesadą. Rozumiem chęć podkreślenia historycznego momentu ale 10 minut to zdecydowanie za długo. Freeman oraz Damon za swoje role byli nominowani zarówno do Oscarów jak i do Złotych Globów, Eastwood za reżyserię nominowany był "tylko" do tego drugiego.

Nieważne, jak wąską furtką przeciskać się mam,
Co spotyka mnie z litanii kar,
Sternikiem swoich losów jestem sam
Własnej duszy kapitanem.


Invictus to tytuł wiersza Williama Ernesta Henleya z 1875r., (zamieszczony tutaj w przekładzie Czesława Sowy Pawłowskiego) który dodawał sił Nelsonowi Mandeli podczas jego 27 lat spędzonych w więzieniu na wyspie Robben. W filmie wiersz ten Mandela przekazuje Pienaarowi aby wspomóc ducha jego i drużyny. Niestety wiemy, że nie tak było naprawdę, a skoro nawet w tak drobnej - a ważnej - kwestii film odrobinę nas oszukuje, to nie oczekujmy, że dowiemy się samej prawdy o tamtych czasach. Eastwood moralizuje, co drugie zdanie Mandeli brzmi jak wyjęte z księgi mądrości, rozumiem chęć ukazania go z jak najlepszej strony, bo niewątpliwie całym swoim życiem udowodnił jak wielkim i niezwykłym był (jest) człowiekiem, ale wyszło to zbyt sztucznie.

6/10

poniedziałek, 11 marca 2013

Uderzenie melancholii


"Melancholia jest ojczyzną myśli" - Kazimierz Przerwa-Tetmajer. 

Powiedzieć, że Lars von Trier jest reżyserem kontrowersyjnym, trudnym, nie unikającym poruszania tematów uznawanych za delikatne lub - odwrotnie - wulgarne, to nie powiedzieć o nim nic. Duńczyk budzi zachwyt tak samo często jak odrazę, potrafi to zrobić w jednym filmie, taki był m.in. głośny Antychryst, któremu - słusznie - zarzucano nadmierną ilość pornografii. Lars wyciągnął z tego szumu coś dla siebie, coś co zaowocowało Melancholią.

Melancholia nie jest łatwym filmem, wielu widzów, którzy nieprzygotowani zasiądą do oglądania, wynudzi się lub uzna cały obraz za psychologiczny bełkot. Nie będą żałować seansu ci, którzy potrafią odczytywać wielowarstwowość i lubią zagłębiać się w psychikę bohaterów, psychikę świata przedstawionego. Melancholia spięta jest piękną klamrą kompozycyjną, choć początek trudno nam odczytywać bez znajomości reszty, powrót do filmu po kilku dniach sprawi, że pewne sceny wydadzą się pełniejsze.

Muzyka w Melancholii ogranicza się do Wagnerowskiego wstępu do Tristana i Izoldy powtarzanego w momentach kluczowych, powtarzanego z idealnym wyczuciem. Trudno o bardziej klasyczny podkład do końca świata.
Właśnie, von Trier przedstawia nam swoją wizję końca świata, ale to nie ta apokalipsa jest w filmie kluczowa, jest ona tłem dla opowieści, dla reszty apokalips.

Dla Kirsten Dunst, rola Justine była - jak do tej pory - najlepszą w jej karierze, nie tylko dlatego, że otrzymała za nią Złotą Palmę, ale przede wszystkim ze względu na to w jaki sposób ukazała problemy psychiczne swojej bohaterki. Claire, zagrana przez ulubienicę Larsa - Charlotte Gainsbourg, jest odwrotnością Justine, stąpa twardo po ziemi, a obawy i strach ukrywa głęboko, aż do czasu oczywiście. Dodajmy jeszcze męża Claire - Johna (Kiefer Sutherland) pewnego siebie racjonalistę, który wydaje się jedyną ostoją normalności.
W obliczu nieuniknionej śmierci ludzie się zmieniają, szaleństwo zamienia się w spokój, spokój staje się szaleństwem.

Studium depresji? Rzecz o końcu świata? Historia siostrzanych relacji? Tak, to wszystko i wiele więcej znajdziemy w Melancholii, w filmie trudnym i pięknym, w którym koniec świata jest tragedią jednostek, nie ogółu, a dzień jego nadejścia nie jest dla wielu niczym niezwykłym. "Innego końca świata nie będzie" jak pisał Miłosz.

Dopiero po dwóch seansach wybrałem tę ocenę - 9/10
i na zachętę, zwiastun Melancholii:

czwartek, 7 marca 2013

Poradnik pozytywnego filmu


Silver Linings Playbook znany u nas jako Poradnik pozytywnego myślenia to wyjątkowy, a zarazem oczywisty film (od razu mówię - nie będę się tłumaczył z przymiotnika "oczywisty"). Nominowany do Oscarów w 8 kategoriach i choć ostatecznie statuetkę za rolę pierwszoplanową otrzymała jedynie Jennifer Lawrence, to nikt nie może mówić o "oscarowej porażce". Poradnik nie był faworytem, był solidnym filmem, który zasługiwał na te nominacje, na zwycięstwa już niekoniecznie. Mniejsza o nagrody.

Głównym bohaterem Poradnika jest Pat Solitano (świetny Bradley Cooper), który nie potrafi ruszyć z miejsca po tym jak zdradziła go żona, ale nie tylko przez to trafił do szpitala psychiatrycznego. Ojciec Pata - Pat senior (lepszy od Coopera Robert De Niro) to zawodowy(?) hazardzista, pełen nerwicy natręctw, przesądów, który dorównuje - jeśli nie przewyższa - synowi pod względem zaburzeń psychicznych. 
Niebagatelna jest też rola matki Dolores (Jacki Weaver), bez której cała historia mogła potoczyć się zupełnie inaczej.
Najważniejszą postacią jest jednak Tiffany (w tej roli wspomniana już genialna Jennifer Lawrence), walcząca z własną przeszłością, a jednocześnie walcząca o swoją przyszłość. Za dużo nie chcę pisać w kwestii fabuły, wiecie - spoilery ;-)
Zakończenie filmu jest od pewnego momentu oczywiste, ale w żadnym razie nie umniejsza to przyjemności z seansu. 

Idealny film na sobotni wieczór, kiedy nie tylko chcemy się pośmiać, ale i pomartwić razem z bohaterami, kiedy chcemy obejrzeć coś dobrze zrobionego i zagranego. Dodajmy to tego świetną muzykę - Poradnik to film kompletny, na pewno nie zostanie filmem kultowym, za dwadzieścia lat pamiętać będzie o nim niewielu z nas, ale czy to ważne? Liczy się to jaki jest teraz.

8/10
i jeszcze na złość niektórym (:P) jedna z piosenek ze ścieżki Poradnika:

poniedziałek, 4 marca 2013

Opór podczas Obławy?


Polskie kino jest małe, cholernie małe. Nie mówię tylko o budżetach naszych filmów, o rocznej ilości "hitów", ale to nasze kino jest małe nawet jeśli chodzi o aktorów. Nie zrozumcie mnie źle, mamy wielu zdolnych i dobrych aktorów, ale dziwnym trafem za każdym niemal razem widzimy na ekranie te same twarze. Przykłady? Marcin Dorociński zagrał w głośnych ostatnio polskich filmach: Drogówce, Obławie i Jestem Bogiem, Maciej Stuhr także zaliczył Drogówkę, Obławę a do tego dorzucił Pokłosie (żeby było weselej za role w tych dwóch ostatnich był nominowany do Orła - Polskiej nagrody filmowej, ostatecznie zdobył Orła za rolę w Pokłosiu), Bartek Żukowski to znów Drogówka i Obława. Nie mam nic przeciwko tak częstej grze, zwłaszcza jeśli ta jest dobra, ale powtarzalność nazwisk (litościwie nie wspominam o komediowych "specjalistach", czyli m.in. Tomku Kocie, Adamczyku czy Karolaku) nie świadczy zbyt dobrze o naszym kinie.

Do rzeczy - oglądałem Obławę, czyli naszą polską odpowiedź na Opór, trochę z tym porównaniem może przesadzam, ale pierwsze minuty filmu, otoczenie, scenografia, jak i kilka wątków nie dają innego wyjścia jak tylko przypomnieć sobie Opór właśnie. Po czym mamy wrażenie, że oglądamy jego biedniejszą wersję.

Scenarzystą i reżyserem Obławy jest Marcin Krzyształowicz (nie)znany głównie z kręcenia seriali (Brzydula, Na wspólnej, Egzamin z życia) oraz z kilku filmów, o których najlepsze co możemy powiedzieć to je przemilczeć. Udało mu się ściągnąć do produkcji naprawdę mocną ekipę na czele ze wspomnianymi już Marcinem Dorocińskim i Maciejem Stuhrem, którzy bezapelacyjnie są tutaj najmocniejsi aktorsko, poza nimi zobaczymy również Sonię Bohosiewicz, Bartosza Żukowskiego, Andrzeja Zielińskiego, oraz Weronikę Rosati, która nie udźwignęła trudnej roli sanitariuszki.

Problem z Obławą mam następujący - to film, który za bardzo stara się być "o wszystkim", miłość, śmierć, przebaczenie, nienawiść, walka, zdrada, itd. itd. to wszystko się pojawia i... znika chwilę później. Już na poziomie scenariusza popełniono błąd nie skupiając się, nie wyróżniając, jednego wątku. Kontekst do opowiedzenia tej historii wybrano doskonały, udała się też nielinearna struktura ukazywanych i rozwijanych z każdym przeskokiem motywów. Jednak zawiodło to co zawsze, to o czym wspomniał jakiś czas temu Jacek Braciak:

Obławę ratują Dorociński ze Stuhrem i tylko za nich, za ich pracę - 5/10

Edgar jakiego nie znacie


John Edgar Hoover był jednym z najbardziej wpływowych ludzi XX wieku w USA, przez 48 lat stał na czele - najpierw - Biura Śledczego, przemianowanego później w Federalne Biuro Śledcze, znanego u nas pod skrótem FBI.
Z jednej więc strony - trudno o ciekawszy materiał na film, biografię, z drugiej jednak - temat jest niewdzięczny, sporo danych utajnionych lub w ogóle zniszczonych. Niemniej, reżyserii J. Edgara podjął się sam Clint Eastwood, którego przedstawiać oczywiście nie trzeba, a w głównej roli ujrzeć możemy świetnego Leonardo Di Caprio, który nie przestaje zadziwiać i nie przestaje się aktorsko rozwijać. Zdaje się, że od 12 lat (od Niebiańskiej Plaży) nie zagrał w naprawdę słabym filmie, jeśli sam wybiera filmy w których gra to czapki z głów.

J. Edgar to próba biografii Hoovera, przeplatanka jego własnych retrospekcji (dyktowanych coraz to innym agentom), celowo ubarwionych (czego od początku możemy się domyślać), oraz jego ostatnich lat życia (pojawia się oczywiście wątek zamachu z 1963, później prezydentura Nixona).
Chcąc uniknąć spoilerów (o ile przy próbie biografii w ogóle o spoilerach może być mowa) wspomnę jeszcze tylko, że ważnym wątkiem jest słynne porwanie dziecka Lindbergha z 1932r.
Hoover był z pewnością niezwykłym człowiekiem, potrafił trzymać za jaja niemal każdego prezydenta USA z którym przyszło mu współpracować (nie dosłownie oczywiście), chorym z nienawiści do komunistów ale i pomysłodawcą choćby dla laboratoriów kryminalistycznych, bez których dzisiaj nie wyobrażamy sobie walki z przestępczością (czytaj: bez tego nie powstałby wszystkie seriale pokroju CSI, NCIS itd.).

Ale... Właśnie, jest jedno małe "ale", które sprawiło, że film został przyjęty dosyć chłodno, lub co najwyżej umiarkowanie ciepło. Nie wydaje mi się aby tak obszerne rozwijanie wątku homoseksualności Hoovera było dobrym pomysłem. Scenariusz do J. Edgara napisał Dustin Lance Black, zdobywca Oscara za scenariusz do Obywatela Milka i - przy okazji - jeden z najbardziej wpływowych homoseksualistów w środowisku filmowym. Trudno więc dziwić się, że wspomniany wyżej motyw został tak a nie inaczej ukazany, wdarło się przez to - do ciekawej biografii - kiepskie romansidło, a szkoda.

Nie polecę J. Edgara nikomu kto nie interesuje się historią USA XX. wieku, ta grupa odbiorców wynudziłaby się strasznie przez te trochę ponad dwie godziny. Jednak, jeśli jesteś ciekaw w jakiej formie reżyserskiej był wtedy Clint Eastwood (a miał wtedy 79 lat) plus znasz odrobinę tamte czasy, próbuj, być może J. Edgar Cię zainteresuje. 

Ode mnie 7/10

niedziela, 3 marca 2013

Zaliczyłeś już Sesje?!

Więc po kolei, miałem okazję obejrzeć Sesje, głośny(?) film oparty na życiu i doświadczeniach Marka O'Briena, dziennikarza i poety, który od 6 roku życia w skutek polio (w postaci porażennej), stracił całkowicie możliwość poruszania się a nawet samodzielnego długotrwałego oddychania. Nie stracił jednak głosu, ani bystrości umysłu, a tym bardziej nie stracił typowych ludzkich potrzeb. W tym potrzeby poznania czym jest seks.
Co ciekawe Mark zdobył już Oscara, nie dosłownie oczywiście, ale zdobył go krótkometrażowy film dokumentalny z 1996r.: Breathing Lessons: The Life and Work of Mark O'Brien autorstwa Jessici Yu, w którym to Mark opowiada o swoim życiu. Tutaj przyznam jestem w kropce, bo nie potrafię nigdzie w internecie odnaleźć pełnej wersji tego dokumentu możliwej do obejrzenia w naszym pięknym kraju. Smutne jak bardzo zapomniane (i jak szybko zapominane) są filmy dokumentalne, ale to temat do osobnej dyskusji.
Mark zmarł w 1999r., w Sesjach zagrał go John Hawkes, którego możecie kojarzyć choćby z Do szpiku kości lub American Gangster. Nie mam jego grze nic do zarzucenia, a rola naprawdę nie była łatwa, nie dziwi więc nominacja za nią do Złotego Globu. Helen Hunt przedstawiać nie trzeba, pomimo swojego wieku (niedługo stuknie jej 50) nie straciła wiele ze swojej urody, a rola terapeutki (zwanej w filmie "sekssurogatką") zaowocowała nominacją do Oscara.
William H. Macy w roli ojca Brendana spisał się znakomicie, kościelne rozmowy są chyba najmocniejszą stroną tego filmu, nie tylko bawią ale również pokazują, że księża są przede wszystkim ludźmi, którzy jeśli uznają to za dobre - postąpią odwrotnie niż każe pismo.
Sesje poruszają bardzo delikatną tematykę, seks wśród niepełnosprawnych jest tematem tabu, o którym rzadko się mówi, rzadko się pisze, a jeszcze rzadziej kręci. Robią to w sposób delikatny choć pewny, strach widać, napięcie czuć a głos Marka słychać takim jakim był. Ben Lewin, reżyser urodzony w Polsce, sam będąc dzieckiem chorował na polio, być może właśnie dlatego ten projekt był dla niego naprawdę ważny i myślę, że Sesje pozostaną najważniejszym filmem w jego niewielkiej karierze.

Być może nieco na wyrost ale niech stracę - 8/10

Uwaga!!! Akcja!

Poszło!

Zabierałem się za stworzenie tego bloga od jakiegoś czasu, ale brakowało czasu i motywacji. Teraz nadal z czasem u mnie różnie acz motywacja jakby większa, stąd też ruszam!
Będę w tych moich czarnych - póki co - kolorach opisywał (boję się użyć słowa "recenzował" - nie mam do tego papierów) filmy, jakie miałem przyjemność (lub nie) oglądać w ostatnim czasie. Nie oczekujcie tutaj samych kinowych nowości, nie oczekujcie wyłącznie amerykańskich superprodukcji - oczywiście te będą się pojawiać, ale prawda jest taka, że lubię filmy "małe", "ciche", takie, które nie narzucają się nachalnie i pozwalają abym to ja je odkrył - nie odwrotnie.

W wersji końcowej być może blog "pisany" zamieni się w videobloga, ale do tego jeszcze daleka droga (przepraszam za beznadziejny rym).